Jakiś czas temu, wraz z grupą przyjaciół myśleliśmy o zorganizowaniu zlotu mx-5 na terenie okolic Warszawy. Pamiętam jak czekaliśmy w umówionym miejscu, przed objazdem dróg-kandydatów, gdy podszedł do nas pewien starszy jegomość i zagadał: “Śmigać takim autem po autostradach to musi być przyjemność”. Otóż nie! Śmigać roadsterem po krętych drogach, kontrolować kierunek, czuć boczne przeciążenia, dobierać linię jazdy – to jest prawdziwa przyjemność, która na mazowieckich drogach jest mocno deficytowa. Najlepsze drogi dla Miaty, drogi dla których (między innymi) warto mieć ten samochód to górskie drogi. I rzeczywiście, są tacy, którzy kupują to małe niepraktyczne auto z marzenia o górskich przełęczach.
Nasz wyjazd w Alpy inspirowany wyjazdem zorganizowanym przez członków klubu w roku 2009 i miał być do pewnego stopnia odtworzeniem tras wtedy przebytych, plus to co przyjdzie nam do głowy na bieżąco. Planowany czas wyjazdu około 14 dni. Tak, do Miaty można się spakować na 14 dni!
Wyjeżdżamy w niedzielę, dzień po IV rundzie MMC w Ułężu i po koncercie AC/DC na Stadionie Narodowym. Zgodnie z planem szybkiej relokacji jedziemy autostradami do czeskiego Mikulovu, z krótkim, acz miłym postojem w Częstochowie.
Na trasie mijamy mnóstwo 2CV zmierzających do Torunia na międzynarodowy zlot. Tuż przed samą granicą na ostatniej stacji benzynowej kupujemy winiety. Warto znaleźć do tego coelu lepsze miejsce bo marża jest wysoka. Sam Mikulov to znane i lubiane miasteczko. W sezonie wyjazdów na południe europy, można odnieść wrażenie, że w mieście więcej jest Polaków, niż Czechów. Status miasta noclegowo-tranzytowego jest nieco krzywdzący bo okolica jest naprawdę ładna, a oprócz szlaków pieszych i rowerowych znaleźć tu można wiele winnic produkujących naprawdę niezłe wina. Aha, ważna informacja: w Mikolovie warto nie nocować obok skupu butelek, który pracuje od 6 rano.
Poniedziałkowy poranek wita nas deszczem, więc od razu po śniadaniu, ruszamy do Millstatt am See. Kolejny dzień tranzytu, w sumie nic ciekawego. Podróżując po Austrii, warto pamiętać, że sklepy są tam otwarte dość krótko i po 18 ciężko zrobić zakupy gdziekolwiek indziej niż na stacji benzynowej. Ukoronowaniem dnia jest posiłek w tradycyjnej Austryjackiej knajpie, w otoczeniu wypchanych zwierząt. W każdym razie jutro koniec z autostradami i jedna z głównych atrakcji wyjazdu.
Hochalpenstrasse Grossglockner to oddana do użytku w 1935 roku trasa widokowa przechodząca przez przełęcz Hochtor. Startujemy od strony Heiligenblunt. Dojeżdżamy do ronda, które opuszczamy drugim zjazdem. Ta odnoga drogi prowadzi do Kaiser-Franz-Josefs-Höhe – tarasu widokowego, z którego przy dobrej pogodzie oglądać można najwyższy szczyt Austrii, Grossglockner oraz lodowiec Pasterze. Niestety chmury przesłaniają Grossglockner. Natomiast lodowiec jest dobrze widoczny, co więcej ambitni turyści mogą do niego dotrzeć szlakiem prowadzącym w dół z tarasu, a troszkę mniej ambitni kolejką. W okolicy, oprócz mnóstwa turystów i jeszcze niewypchanych świstaków, spotkać można wrony-złodziejki frytek. Przy wszelkich posiłkach zalecamy czujność.
Przygotowując się nieco do napisania tego artykułu, podczas przeglądania różnych stron dotyczących Grossglockner Hochalpenstrasse natrafiliśmy na informację, że na poziomie, na którym obecnie znajduje się taras widokowy, w 1856 znajdował się poziom lodowca. Postaram się to jeszcze sprawdzić, ale jeśli to prawda to to dopiero daje pojęcie o tym jak od tego czasu skurczył się lodowiec (oczywiście silniki wewnętrznego spalania nie mają z tym faktem nic wspólnego).
Po: A) wycieczce do lodowca; B) leżakowaniu i posiłku regeneracyjnym (niepotrzebne skreślić) ruszamy dalej. Tym razem przejeżdżamy przez rondo na wprost i trafiamy na właściwą Hochalpenstrasse. O ile należę do osób, które uważają, że silnik 1.6, 115km w Miacie robi robotę, jednak przyznaję, że w górach przydałoby się więcej momentu z dołu. Ciągłe piłowanie silnika na dwójce wystawia układ chłodzenia na nie lada próbę. Na szczęście po zeszłorocznych przygodach byliśmy na to przygotowani. Tym niemniej nasze 25 letnie mx’y to młodzież przy autach które spotykamy na trasie – brytyjskich protoplastach, klubie Citroen Avant i kilku innych klasykach.
Chmury uniemożliwiają nam podziwianie widoków, a niewidoczne przepaści stają się pożywką dla mojego lęku przestrzeni. Na szczęście podczas zjazdu nieco się wypogadza (w końcu przejechaliśmy na drugą stronę przełęczy). Wspaniale jest odetchnąć świeżym alpejskim powietrzem i zapachem klocków hamulcowych! Wyprzedzając zawalidrogi, czasem z pomocą motocyklistów pokazujących, że za łukiem nic nie ma, dojeżdżamy do bramek w Fush.
Spora część motocyklistów przed bramkami zawraca aby jeszcze raz oblecieć trasę, my musimy już wracać. Kierujemy się do Bockstein gdzie pakujemy samochody na pociąg i ruszamy w 10 minutową podróż. Po drugiej stronie góry siąpi i nie jest zbyt przyjemnie…cóż dobrze, że na górze nie padało.
Środowy poranek i znów deszcz. Po leniwym śniadaniu podejmujemy decyzję, że odpuszczamy wizytę nad tamą Malta i jedziemy do Włoch, tam musi być ładniej. Trzeba przyznać, że wiadukty autostrady A22 z perspektywy drogi SS12 wyglądają dość ciekawie. Po drodze do Merano przejeżdżamy przez Bolzano, na pierwszy rzut oka niezbyt ładne miasto, w którym można spotkać Otizego. Samo Merano sprawia o wiele lepsze wrażenie, ale zatrzymujemy się tu tylko na jedną noc przed przełęczą Stelvio. Wyborna pizza “Karamba”, butelka “ruskiego czaju” w basenie i grzecznie idziemy spać.
Przełęczy Stelvio nie trzeba przedstawiać miłośnikom motoryzacji i kolarstwa. Często wymieniana jest wśród najlepszych dróg do jazdy samochodem. My podjeżdżamy od strony północnej. To co robi wrażenie to nachylenie, które sprawia, że silniki naszych biednych Miatek cały czas oscylują w okolicach czerwonego pola. Szczególny szacunek należy się kolarzom atakującym wzniesienie w pocie czoła. Drugą, rzeczą która robi wrażenie jest ekspozycja, szczególnie w okolicach szczytu przełęczy.
Sam podjazd od północnej strony składa się z serii prostych i nawrotów i z punktu widzenia samej przyjemności z prowadzenia jest taki sobie. Na górze robimy sobie kilka pamiątkowych fotek, kolejką linową przejeżdżamy nad lodowcem i szykujemy się do zjazdu. Zjazd w stronę Livignio to już zupełnie inna para kaloszy. Droga układa się w serie dłuższych i krótszych łuków oraz nawrotów. Jest szybko i fajnie! Dołączamy do pary w NC’ku na niemieckich blachach i w 3 mx’y ciśniemy w dół. Przy rozjeździe Bormio-Livignio, żegnamy się tradycyjnym machnięciem i zmierzamy dalej w stronę Livignio.
Samego Livignio nie trzeba chyba reklamować: bezcłowa mekka zakupoholików 🙂 Choć tak naprawdę poza wachą i alkoholem, reszt produktów jest w podobnych cenach jak gdzie indziej. Po obiadokolacji w pizzerii, zaopatrzeni w Limoncello, które poprzedniego dnia wydawało się nam napojem bogów wracamy do pokoju planować dalszą cześć podróży. W nocy znów pada, ale poranek wita nas pięknym słońcem. Jeszcze ostatnia wizyta w sklepach i na stacji benzynowej i jedziemy dalej.
Odjeżdżamy w stronę przełęczy Bernina. Wjeżdżamy do Szwajcarii i docieramy do Sankt Moritz, pięknie położonego, przyjemnego kurortu z dużą liczbą sklepów z luksusowymi gadżetami. Do licha z Rolexami, to co robi wrażenie to wielka czekoladowa mysz, która oczami wyobraźni pakujemy już do Miaty! Aha, w Szwajcarii warto uważać na roaming 😉
Ponownie przejeżdżamy przez Bernina pass. Z drogi roztaczają się naprawdę piękne widoki, a sama jazda jest bardzo przyjemna. Co ciekawe wielu tubylców, ludzi na co dzień jeżdżących po górach, zjeżdża w dół trzymając auto cały czas na hamulcu. Wracamy do Włoch i kierujemy się do Bellagio nad jeziorem Como. Pierwszy fragment trasy nie jest szczególnie przyjemny, ale tuż nad samym jeziorem droga przybiera coraz ciekawszą postać i roztaczają się z niej pocztówkowe widoki. Do Bellagio prowadzi także inna droga – prom, lecz my kontynuujemy krętą drogę wzdłuż brzegu. Droga jest jakby stworzona dla Miaty, niestety jest też dość wąska, więc trzeba uważać na samochody jadące z naprzeciwka.
Bellagio to piękne miasteczko, którego starówka przez większość doby jest zamknięta dla ruchu samochodowego. Nasz apartament położony jest przy wąskiej uliczce dostępnej tylko dla pieszych. Porzucamy więc Miatki obok wędkarskich łowisk, poza starówka i rozpoczynamy 3 dni bez samochodu. W tym czasie wykupujemy całodniowe karnety na prom (15 euro od łebka) i zwiedzamy okoliczne miejscowości – Varenę i pięknie położony zamek Vezio oraz willę Balbianello, której kręcono niektóre sceny Casino Royale czy Star Wars Episode II.
Po tej miłej odmianie znów wskakujemy do aut i zmierzamy do Mediolanu drogą prowadzącą przez Arese. Ja jako krypto-alfisti nie mogę przepuścić takiej okazji. Odwiedzamy muzeum Alfa Romeo, którego przyszłość jeszcze parę lat temu stała pod znakiem zapytania. Cóż mogę powiedzieć – to świetne miejsce, które zasługuje na osobną relację. Moim zdaniem obowiązkowa atrakcja dla każdego petrol-head’a bez uczulenia na włoszczyznę, który znajdzie się w pobliżu. Zwiedzanie umila nam pogawędka na temat motoryzacji, historii, religii i polityki z Petro Gorgio, przypadkowo spotkanym Włochem.
Przez tereny, na których odbywa się tegoroczna wystawa Expo dojeżdżamy do Mediolanu. Jazda samochodem wymaga tu zdecydowania i stanowi miks jazdy defensywnej i ofensywnej. Parkujemy samochody pod hotelem i ruszamy na miasto. System opłat za parkowanie zasługuje na parę słów komentarza. W Mediolanie za parkowanie można płacić przy pomocy specjalnych aplikacji na telefon, przedpłaconych kart elektronicznych i zdrapek. Zdrapki pozwalają uiścić opłatę za jedną godzinę parkowania. Niestety nie udało się nam znaleźć zdrapek o większym nominale, więc na deskach rozdzielczych naszych samochodów zawitało kilkanaście karteczek za cały dzień postoju.
W mieście odwiedzamy katedrę, ponoć największy kościół na świecie. Budynek jest monumentalny i powala misternością szczegółów. Nic dziwnego, że powstawał prawie 500 lat. Obok znajduje się galeria handlowa Wiktora Emanuella II-giego, której pasaż także robi duże wrażenie. Spacerując po mieście odwiedzamy też zamek Sforzów.
Po dwudniowym pobycie w Mediolanie odjeżdżamy ponownie kierujemy się do Szwajcarii. Do Tasch docieramy przez przełęcz Simplon. To kolejna dobra droga, którą dane nam było jeździć podczas tego wyjazdu. To co sprawa, że zapadła nam w pamięć to naprawdę ciężkie do opisania widoki i mega ekspozycja!
Nocujemy w Tasch, a do położonego u podnóża Matterhornu Zermatt docieramy pociągiem. Niestety w samym Zermatt ruch pojazdów z silnikami spalinowymi jest ograniczony. Jedna z atrakcji których możemy doświadczyć w Zermatt jest paragliding, niestety zainteresowanie duże i planując lot trzeba zarezerwować termin kilka dni przed wizytą.
Z Zermatt wracamy do Włoch, gdzie nad jeziorem Garda spędzamy ostatnie dni wyjazdu leniuchując nad basenem.
W ciągu dwóch tygodni przejechaliśmy 4000 km, sporą część po naprawdę świetnych drogach. Na szczęście obyło się bez problemów technicznych, których widmo, po zeszłorocznej kumulacji spędzało mi sen z powiek. Spędziliśmy też kilka dni nad jeziorami Como i Garda odpoczywając od czterech kółek. Wizyta w muzeum Alfy była naprawdę mega, a widoki z Szwajcarii powalały. Zostało też coś o czym rozmawialiśmy przed wyjazdem, a czego nie udało się zrealizować: przejazd przez przełęcz Furka. Następnym razem wyrównamy z nią rachunki! 😉
Krótkie podsumowanie kosztów:
- średni koszt benzyny: https://www.pzmtravel.com.pl/paliwa-w-europie.html
- winieta 30 dniowa w Czechach 440 koron
- winieta 10 dniowa w Austrii 8,70 euro
- wjazd na Grossglockner 34,50 euro
- przewiezienie samochodu pociągiem ze stacji Bockstein do Mallnitz – Obervellach 17 euro
- całodniowy karnet na prom po centralnej części jeziora Como 15 euro
- kolejka linowa Stelvio-Livirio 16 euro
- wizyta w muzeum Alfa Romeo 12 euro
- całodobowy bilet na metro w Mediolanie 4,50 euro
- parkowanie w Mediolanie jedna godzina 1,20 euro
- wejście do katedry w Mediolanie i wjazd windą na dach 15 euro
- pociąg Tasch – Zermatt w obie strony 16,40 chf