Od początku całość wyglądała mocno nierzeczywiście: zlot na torze znanym z kalendarza F1, cały dzień upalania za €50, radosna kolumna miat ciągnących z Polski na Węgry…
Czas upływał, polska ekipa kurczyła się coraz bardziej, niektórzy odpuszczali zakładając, że zrobią 1500 km jedynie dla selfie na torze, innym życie zmieniało plany. Koniec końców, z prawie 30 polskich załóg zapisanych na węgierskie zakończenie sezonu na Hungartoringu dojechało niespełna 10…
I żaden miatowicz z Polski nie żałował choćby jednego kilometra dojazdu.
Klęska urodzaju
Ale po kolei.
W moim przypadku, jeszcze przed wyjazdem, doszła bardzo ważna kwestia: turystycznie czy z napinką, Siostrzyczką czy Czerwiem, klasą business czy czwartą z drewnianymi ławkami? Do ostatniej chwili wahałem się, która miata będzie mi towarzyszyć, próbując zgadnąć, czy będzie tylko kółko paradne, czy też możliwość pociśnięcia na 100%. Czytając kolejne maile od organizatorów stwierdziłem, że taka okazja może się już więcej nie powtórzyć i padło na szczura. Zlot był zaplanowany na sobotę 9.09, więc aby się dotoczyć na czas, trzeba było wystartować dzień wcześniej.
Ignorując 13 przykazań, we czwartek mimo wszystko zaryzykowałem i wieczorem zaliczyłem ekspresową wymianę klocków. Decyzje, decyzje… którędy jechać? Jaka będzie pogoda? W ostatniej chwili zmieniłem jeszcze opony z Race GC na bardziej deszczowe R1R, mając nadzieję, że to co mnie może uratować w drodze, nie będzie strzałem w kolano na samym torze.
Wyszło na to, że dojazd ekip z Polski bardziej przypominał zlot gwiaździsty niż zorganizowaną akcję. W moim przypadku było to prawie 800 kilometrów bez towarzystwa innych miat, w czasie poniżej 11 godzin – zarówno autostradami jak i drogami bardzo lokalnymi.
Wszystko w torowym szczurze, czyli w kubełkach, szelkach, na betonowych bilkach i z drącym się Cobaltem za plecami. Jeszcze nigdy, razem z moją towarzyszką, nie tęskniliśmy bardziej za NC-kiem.
Tak czy inaczej dotarliśmy do wynajętej kwatery w Budapeszcie przed 21.00. Po tym, jak lekko zdenerwował nas fakt, że „darmowe miejsce parkingowe” jest po prostu wolnym miejscem, które się uda znaleźć parę przecznic dalej, uratowaliśmy dzień lampką węgierskiego wina i mając nadzieję na lepsze jutro poszliśmy spać.
„Feels like heaven”
Po tak „komfortowym” dojeździe zwleczenie się z łóżka przed 7.00 rano, aby dojechać do Mogyoródu i zarejestrować się zgodnie z harmonogramem było pewnym wyzwaniem. Moja towarzyszka stanowczo odmówiła oglądania szczura przez co najmniej 24h, więc rozstaliśmy się i na tor pojechałem już sam. Na miejscu przywitało mnie święto MX-5 – Mazdy dosłownie zalewały wjazd na tor.
Rejestracja przebiegła szybko i w przyjacielskiej atmosferze, znalezienie miejsca dla siebie w padoku również. Organizatorzy zaplanowali kilka atrakcji: mały pachołkowy challenge, który nie był aż tak mały i dosyć trudny, paradę po torze z prędkością 50km/h i… po 4 sesje upalania dla każdego samochodu.
Okazało się, że pomimo oczekiwanej frekwencji na poziomie 250+ samochodów, całość można zorganizować sprawnie i trzymać się wyznaczonego czasu (tak bywalcy MC, można… ;)). W praktyce oznaczało to, że po krótkiej odprawie w stylu komunikatów na pokładzie WizzAir (mieszany węgiersko-angielski potok słów), chwilę po 9.00 zaczęła się formować kolejka do wjazdu na tor… baaardzo długa kolejka.
Niewiele myśląc, razem z resztą polskiej delegacji, ustawiliśmy się grzecznie w oczekiwaniu na swoje pierwsze w życiu okrążenia na Hungaroringu.
I już po kilkudziesięciu minutach stałem w pitlane Hungaroringu, swoim gruzem, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kilka dni wcześniej testował Robert Kubica, a 30 lipca na swoje pitstopy zatrzymywali się Vettel, Hamilton i Alonso.
Po następnych kilku minutach nerwowego kręcenia się przy samochodach dostaliśmy sygnał, że czas odpalać silniki. Szelki zapięte, kask na głowie, rękawice założone, Harry’s Lap Timer w gotowości, parametry życiowe Czerwia w normie (moje oczywiście poza skalą)… i na końcu pitlane widać zielone światło. Grupa ruszyła, a ja zorientowałem się, że kierowcy ewidentnie dzielą się na tych, którzy jadą mierzyć się z czasem i tych, którzy robią przejazdy turystyczne.
Drugą rzecz, którą uświadomiłem sobie dopiero po kilku okrążeniach, było to, że trzeba było potrenować w domu, wirtualnie, a nie uczyć się toru na miejscu…
Tak czy inaczej pierwsze przejazdy zaowocowały przebijaniem się przez ruch i czasami na poziomie 2:36.
(Prawie) jak w domu
Pierwszą rzeczą do przełamania we własnej głowie było agresywne atakowanie tarek – wysokich i całkiem mocno podbijających samochód.
Drugą było przyzwolenie od organizatorów na wyprzedzanie wszędzie, również w zakrętach, byle robić to rozsądnie i bezpiecznie.
Po pierwszej sesji poziom endorfin w moim organizmie był na najwyższym możliwym poziomie – ja na Hungaroringu! Szybko okazało się, że Czerw najlepiej znosi sesje w reżimie kółko ciśnięcia – kółko studzenia, co niestety powodowało wpadanie za wolniejszych kierowców. Kolejne sesje były mimo to coraz szybsze, natomiast nie udało się zbliżyć do najlepszego z polskiej ekipy, czyli Irka, który mógł pochwalić się czasem na poziomie 2:25.
https://www.youtube.com/watch?v=x0ncDbVi0n4
Pitstop
Planowo wczesnym popołudniem pojawiła się przerwa na przejazd paradny. Pomysł był taki, aby z bezpieczną prędkością przejechać 2-3 okrążenia toru. Biorąc pod uwagę liczbę uczestników (spokojnie ponad 200 aut), po pierwszym kółku początek parady prawie dogonił ostatnich, startujących jeszcze z prostej startowej. NIe zmienia to faktu, że taka ilość miat zgromadzona w jednym miejscu robiła duże wrażenie – ostatni raz widziałem takie stężenie roadsterów podczasz 25-lecia.
Pomimo ogromnego zainteresowania przejazdami po torze czas oczekiwania był zaskakująco niedługi. Gdy jedna grupa 20 miat zaliczała swoją 15 minutową sesję, następna ekipa przygotowywała się już w pitlane, a jeszcze następna była tagowana do wyjazdu. Dodatkowo organizatorzy pilnowali, żeby każdy wyjeździł swoje sesje na torze we w miarę równomierny sposób, co w sposób dosyć naturalny powodowało równomierne przerwy.
Polska ekipa postanowiła w miarę możliwości robić sesje wspólnie, co prawie się udawało – mi na przykład zdarzyło się zostać przed pitlanem jako ostatniemu w grupie. Jak pech to pech. Trochę fartem załapaliśmy się polską grupą na ostatni przejazd dnia, dla wielu najbardziej owocny.
W sumie każdy z nas zaliczył 4 sesje po 5-6 kółek, co przełożyło się na ponad 120 km na torze – nieźle jak na imprezę za €50. Chciałbym mieć Poznań w takiej cenie.
Potem pozostało się pozbierać, pożegnać, w moim przypadku dolać oleju i z poczuciem niesamowicie spędzonego dnia rozjechać.
Część ekip traktowała Hungaroring jako pierwszy etap podróży na południe (na przykład Nickesh). Natomiast mnie, po dniu przerwy i zwiedzania Budapesztu, zostało już tylko wsiąść w szczura i ruszyć w kierunku Warszawy, po drodze przeklinając kubełki, zawias, deszcz i błogosławiąc pomysł założenia R1R.
Media
- Zdjęcia – autor aka flatline, IrekJ
- Onboard – IrekJ